Wielu z nas narzekało na decyzję Wojewody Śląskiego o zamknięciu w tym roku Spodka dla publiczności. W tym ja. Z perspektywy czasu, nauczyłem się jednak doceniać tegoroczne finały Intel Extreme Masters, które odbyły się nigdzie indziej, a w świątyni esportu na Alei Korfantego.

Znowu byłem szesnastolatkiem. Wraz z ojcem i z bratem byłem w Katowickim Spodku, oglądając zwycięstwo Virtus.pro nad Ninjas in Pyjamas. Historyczny polski sukces, najwyższego szczebla, na polskiej ziemi. Widząc euforię otaczającego mnie, liczącego kilkanaście tysięcy tłumu, czułem się wręcz magicznie. Był rok 2014, esport zaczynał dopiero zyskiwać na popularności, a zwycięstwo zespołu Jarosława “pashy” Jarząbkowskiego było momentem, w którym mała zajawka zmieniła się w fenomen i platoniczną miłość, nie tylko w moim sercu, lecz w sercach setek tysięcy graczy znad Wisły.

Wtedy powiedziałem sobie, że w życiu chcę robić esport. Coś w nim znaczyć. W końcu gry to moja ulubiona formuła na spędzanie wolnego czasu, a jako że byłem gimnazjalistą, miałem go od groma. Byłem również jednym z wielu, którym powtarzano, żebym zostawił ten komputer, bo z niego pieniędzy nie zarobię. W tej miłości do gier i esportu, znalazłem przede wszystkim miejsce, gdzie czuję się nie tyle co komfortowo, ale pewnie, a móc utrzeć nosa rodzinie wydawało się wisienką na torcie. Postawiłem sobie w takim razie misję. Popularyzować esport wśród najbliższych, mówić o nim niemalże każdemu, kogo spotkam na swojej życiowej drodze, którą dopiero co zaczynałem.

Auto wjechało na próg zwalniający, odrobinę za szybko niż powinno. To przepędziło sen z moich powiek. Otworzyłem oczy. Ku mojemu zaskoczeniu, niemalże jak w scenie wyjętej z filmu, widziałem na boku drogi tablicę z napisem “Katowice”, a za nią szereg nieróżniących się od siebie niczym śląskich bloków. Musiałem faktycznie pospać odrobinę dłużej niż kwadrans. Aleksiej, który prowadził przepełnionego bagażami Passata zapytał ironicznie “po co my tu jesteśmy?” Jak to po co, zacząłem się zastanawiać i dopytywać. W odpowiedzi polecono mi, bym wszedł na Twittera. Wystarczyło niecałe 15 sekund, bym po masie wpisów, w tym między innymi od Śląskiego Wojewody, zorientował się, co zaszło podczas mojej niewinnej, godzinnej drzemki. Tegoroczny Intel Extreme Masters w Katowicach, który rozpoczynał się za 14 godzin, decyzją władz odbędzie się bez publiczności.

Reszta wieczoru zlała się w jedno. Niezależnie od tego, czy odbierałem rezerwację w hotelu od zmęczonej telefonami od klientów recepcjonistki, z prośbami o odwołanie rezerwacji, czy odpalałem mentolowego papierosa przed snem, patrząc się na światło katowickiej aglomeracji, która swoim nietypowym spokojem i ciszą, jakby również była smutna z powodu najświeższych informacji. Wszędzie, nieważne co robiłem, czułem się tak samo przybity. Esport zaczął odczuwać pierwsze skutki szerzącego się koronawirusa SarS-CoV-2.

Wstałem rano. Po krótkim prysznicu, w lobby hotelowym w drodze na śniadanie nie mijałem rozentuzjazmowanych fanów i dziennikarzy, a gamingowych influencerów, którzy wynosili swoje walizki w oczekiwaniu na taryfę. Po godzinie sam wsiadłem do jednej, kierunkiem jednak nie był dworzec główny, a Spodek. Koniec końców, osobiście pojawiłem się tam w roli dziennikarza. Roli, której niejeden widz sportów elektronicznych mi zazdrościł, wszak jako jeden z niewielu miałem wstęp do miejsca, które od kilku lat, co marzec, emanuje pozytywną energią, jest światową stolicą esportu.

Wysiadając na Alei Korfantego i wchodząc do świątyni sportów elektronicznych, nie czułem żadnej dumy, poczucia uprzywilejowania, a przecież powinienem. To w końcu w tym samym miejscu, sześć lat wstecz, ustanowiłem sobie życiowy cel i marzenie, a jednym z kluczowych punktów ich realizacji, było właśnie postawienie nogi na finałach IEM-a jako dziennikarza esportowego. Kolejna mała rzecz do odhaczenia, jednakże tym razem wywoływała ona bardziej smutek, niżeli radość.

Po trzech minutach krzątania się po pustych korytarzach, odnalazłem press room. Tym razem, zamiast rozbawionych, pobudzonych do życia dziennikarzy, widziałem ich w bardziej introwertycznych postawach. Zanurzeni w laptopach, ze słuchawkami na uszach, popijając kolejną kawę z dostępnego automatu. Czar prysnął, a było to widać przed stadionem,w miejscach dostępnych dla dziennikarzy, skromnych palarniach. Nic jednak nie mogło mnie przygotować na to, co zastałem na głównej sali, na której rozstawiona była scena.

Pustka. Wchodząc na boisko przerobione tymczasowo na pole bitwy cybernetycznych atletów, negatywne myśli pojawiały się i znikały w mojej głowie, a ogromna, opustoszała hala w której się znalazłem, jedynie je piętnowała. Do tego stopnia, że przez chwilę miałem wrażenie, że przemyślenia odbijały się echem od ścian. Usiadłem, żeby zobaczyć ceremonię otwarcia i start pierwszego ćwierćfinału. Merytorycznie nie zapamiętałem jednak nic. Moje myśli skupiły się na rzeczach, które nie były właściwe, takie jak powinny być, czyli niemalże wszystko. Show próbowała uratować realizacja ESL, która dołożyła wszelkich starań, żeby wykreować jedyne w swoim rodzaju, niezapomniane wydarzenie. Starania jednak poszły na marne, oczywiście nie z ich winy. Tutaj nie było winnych.

Kolejne dni minęły mozolnie, jakby zaciął się klip jakiegoś nowoczesnego melodramatu. Zawodnicy w posępnych humorach nieustannie byli pytani, jak się czują zważając na okoliczności, jakby odpowiedzi nie były oczywiste. Jakby ktoś się czuł fantastycznie patrząc na rzeczywistość, w której się wtedy znaleźliśmy, to bez skrupułów nazwałbym go szaleńcem.

Nagle znalazłem się ponownie pod sceną Spodka. Na serwerze dwie ekipy rywalizowały o tytuł mistrza Intel Extreme Masters Katowice 2020, który wiązał się z wieloma przywilejami w ekosystemie Counter-Strike’a. Dominujące wówczas Natus Vincere pewnie uporało się z francuskim G2 Esports, a następnie przeszło do podniesienia pucharu. W tej chwili przypomniałem sobie o magii esportu. Przez te kilka minut, w jednym miejscu zebrali się wszyscy. Dziennikarze, produkcja, wpuszczeni influencerzy, ochroniarze, kamerzyści. Sumarycznie stworzyliśmy może tłum dwustu osób, co i tak było bardzo małą liczbą w porównaniu do potencjału areny.

W tej dwusetce indywidualności zauważyłem jednak coś, co mnie urzekło. Jedność, pasję i miłość tego społeczeństwa do esportu. Pomimo minimalnej mocy przerobowej, nasze głosy okazały się dosyć głośne, a wewnątrz siebie po raz pierwszy poczułem ten niezapomniany impuls, którego doświadczyłem w tym samym miejscu w 2014 roku. Jedność. Wychodząc do press roomu w oczekiwaniu na zwycięzców, przeglądając media społecznościowe, żeby przyjrzeć się reakcjom w internecie, nagle zalała mnie fala materiałów z Katowickich barów. Miejsc, w których przy przelewanym alkoholu zawiązywały się nowe przyjaźnie, więzi wśród widzów, pasjonatów, którym nie było dane zawitać w tym roku w Spodku.

Po dość ogólnej konferencji prasowej, wyszedłem na papierosa z kolegami po fachu. Na ich twarzach nie malował się już smutek, gdyż były pokryte szerokimi uśmiechami. Wracając do naszej wspólnej siedziby dla mediów, mijałem jednego z triumfatorów, Oleksandra “s1mple” Kostyliewa, który jest uważany za najlepszego gracza CS:GO w historii. Trochę nieśmiały, zapytałem stojącego obok menedżera, czy można zrobić z nowo koronowanym królem zdjęcie. On bardzo prędko, jakby automatycznie, odpowiedział, że nie. Jednak przeszczęśliwy s1mple, samemu do mnie podbiegł, uścisnął mnie niczym starego druha i powiedział, że ze mną zawsze. Po wykonaniu jednej z najważniejszych dla mnie fotografii, podziękowałem, spakowałem się i wyszedłem. Wyszedłem jednak z sercem pełnym miłości i pozytywnych uczuć, czyli zupełnie inaczej, niż jak wchodziłem trzy dni wcześniej. Żyjące we mnie, szesnastoletnie ja, wzruszyło się i zapytało “co dalej?”

Na to odpowiedzi nie znał nikt. Tegoroczny IEM w Spodku pokazał mi, że jako esport przeżyjemy tę burzę zwaną koronawirusem. Jako społeczność daliśmy pokaz jedności podczas marcowego święta, a technicznie byliśmy w pełni przygotowani, wszak gaming jest jedną z rzeczy, którą w pełni można przenieść do internetowego świata. Sytuacja była niestety tak dynamiczna i młoda, że trudno było jakkolwiek sensownie przewidzieć, jak potoczą się następne miesiące.

Dzisiaj, ponad 90 dni później, świat stanął do góry nogami, chociaż to i tak bardzo luźne określenie. Eventów na horyzoncie brak, chociaż nadzieja nieustannie we mnie płonie. Ta przerwa nie tylko od samych wydarzeń na stadionach, a od życia, nauczyła mnie cennej perspektywy. Dzisiaj tegoroczny IEM to jedno z moich najcenniejszych wspomnień, przepełnionych pozytywami. A kolejny raz, kiedy pojawię się na jakichś rozgrywkach w roli dziennikarza, będę kochał jak nigdy. Nawet mocniej, niż finały z 2014 roku. 

Mateusz „StylaYoshi” Miter – śledź autora na twitterze   →