Kiedyś w shooterach liczyły się refleks, precyzja i rytm. Nie żadne skakanie po ścianach, dashowanie, czy “super-movement tech”. Chodziło o prostą, cholernie trudną sztukę – strafing, czyli poruszanie się w lewo i prawo, cały czas utrzymując celownik na przeciwniku. Dzisiaj? Ten skill praktycznie zniknął z gier, które udają, że dalej są strzelankami.
Era, kiedy strafing decydował o zwycięstwie
Kto grał w Quake’a, Unreal Tournamenta, Halo czy starego Counter-Strike’a, ten wie. Pojedynki 1v1 to był taniec: kto lepiej wyczuł rytm przeciwnika, ten wygrywał. Nikt nie robił tricków, nie uciekał za rogi, nie spamował granatów, tylko czyste starcie: A i D, mysz, głowa, celownik. Proste? Gówno prawda. To była sztuka, której trzeba się było nauczyć jak grania na instrumencie.
W starym Halo strafing był podstawą każdego duelu. Dwa Spartany krążą wokół siebie, próbując przewidzieć kierunek kolejnego kroku przeciwnika. W CS-ie – każdy headshot wymagał zatrzymania strafingu w idealnym momencie. Millisekunda za wcześnie – kula szła w kosmos, za późno – już leżałeś. To było czyste, techniczne rzemiosło.
Nowoczesne shootery: szybkość zamiast precyzji
Dzisiaj shootery to zupełnie inna bajka. Ruch to chaos: ślizgi, bunnyhopy, dashowanie, jetpacki. Strzelanie jest tylko dodatkiem do parkouru. I nie ma w tym nic złego, bo tempo jest oszałamiające, a widowiskowość gier jak Apex Legends, Call of Duty: Warzone, czy nawet Halo Infinite robi swoje. Ale w tym wszystkim zginęła kontrola.
Strafing opierał się na poziomym ruchu i precyzji. Dzisiaj gry nagradzają mobilność zamiast opanowania. Nie musisz już czytać przeciwnika – wystarczy, że znikniesz mu z pola widzenia, wybijesz się w powietrze, zrobisz slide i już masz przewagę. Zamiast pojedynku masz chaos.
I nie zapominajmy o aim assist. Kiedy większość sceny przeniosła się na konsole, a celowanie zaczęło wspierać oprogramowanie, strafing po prostu przestał mieć sens. Subtelne ruchy, które kiedyś pozwalały uniknąć kul, teraz są tłumione przez system, który “pomaga” graczom trafić.
Ewolucja czy kastracja?
Nie ma co udawać – gry są dziś płynniejsze, piękniejsze i bardziej przystępne. Ale coś za coś. Tam, gdzie kiedyś każdy pojedynek był małą bitwą umysłów, dziś króluje tempo i efekt. Skill ceiling się nie obniżył – po prostu się przestawił. Teraz trzeba umieć wykorzystać momentum, chaining, slide-cancelling i inne wynalazki. Tyle że… to nie to samo.
Stary strafing miał intymność pojedynku. Wiedziałeś, że jeśli przegrałeś – ktoś był po prostu lepszy w czytaniu twojego rytmu. Dzisiaj częściej przegrywasz, bo ktoś w odpowiednim momencie zrobił dash z glitcha, albo miał ping o 20 ms lepszy.
Czy strafing wróci? Raczej nie.
Nie łudźmy się. Świat shooterów nie cofnie się do czasów CRT-ów i LAN party. Nowe pokolenie graczy wychowało się na Titanfallu, Overwatchu, Valorancie i Fortnite’cie – grach, gdzie mobilność i styl liczą się bardziej niż czysta mechanika strzelania.
Ale dla tych, którzy pamiętają, strafing pozostaje symbolem starej szkoły. Rytmiczny taniec na klawiaturze, kiedy każda decyzja liczyła się bardziej niż kolejny skin czy “battle pass reward”. To był czas, gdy zwycięstwo smakowało inaczej: bo wiesz, że to byłeś TY, a nie system, kto trafił głowę.