No i mamy kolejną bombę ze świata freak fightów. Amadeusz Ferrari najwyraźniej nie może usiedzieć spokojnie i teraz planuje swoją własną federację. Słysząc takie rzeczy, człowiek nie wie czy się śmiać, czy brać to na poważnie.
Malta, willa i wielkie plany
Chłopak mówi, że chce wynająć najdroższą willę na Malcie i tam organizować swoje walki. Brzmi jak plan kogoś, kto właśnie wygrał w totka, prawda? Ale poczekajcie – to ten sam Ferrari, który jeszcze niedawno wrzeszczał, że z Fame MMA już nigdy nie będzie miał do czynienia.
A teraz co? Teraz znowu zmienia płytę i mówi, że może jeszcze raz wróci na „jeden main event”. Człowieku, zdecyduj się wreszcie! Takie skoki na główce sprawiają, że trudno go traktować poważnie.
Czy w ogóle ma to sens?
Szczerze mówiąc, polski rynek freak fightów przeżywa teraz nie najlepsze chwile. Fani trochę się znudzili, a zawodnicy bez wsparcia większych organizacji siedzą i liczą muchy. Może rzeczywiście potrzeba czegoś świeżego?
Z jednej strony Ferrari to jeden z niewielu, którzy potrafią narobić szumu i o sobie przypomnieć. Nie można mu odmówić tego, że wie jak się wypromować. Ale czy to wystarczy do stworzenia całej federacji?
Realia vs marzenia
Pomysł z Maltą brzmi fajnie na papierze:
- Egzotyczna lokalizacja
- Może przyciągnąć zagranicznych fanów
- Ferrari ma już swoją markę osobistą
Ale prawda jest brutalna:
- Organizacja gal to kosztowny biznes
- Trzeba mieć stałych zawodników
- Fame MMA ma już ugruntowaną pozycję
Moja prognoza?
Szczerze? Myślę, że to kolejne gadanie Ferrari, które ma go utrzymać w mediach społecznościowych. Może coś małego się uda zorganizować, ale żeby konkurować z Fame MMA? Wątpię.
Chociaż z drugiej strony, w tym szalonym świecie freak fightów wszystko jest możliwe. Może faktycznie zobaczymy Ferrariego jako szefa własnej federacji na maltańskiej plaży. Byłoby zabawnie, nie?