W obliczu niedawnego wprowadzenia modelu franczyzowego w chińskim League of Legends, debata na temat jego zasadności nabiera nowego tempa. Czym właściwie są franczyzy i jakie konsekwencje dla esportu niesie ze sobą ten system?
System franczyzowy wywodzi się z północnoamerykańskich lig sportów tradycyjnych, między innymi koszykówki czy baseballu. Zakłada on, że władze ligi są pierwotnymi właścicielami praw do drużyn, które liga uważa za swoją nieodłączną część. Z punktu widzenia sportowego najważniejszym efektem tej nierozdzielności jest brak mechanizmu relegacyjnego oraz promocyjnego – lista zespołów należących do ligi nie ulega zmianie w miarę upływu czasu. Wprowadzenie systemu franczyzowego niesie jednak ze sobą gigantyczne konsekwencje, które całkowicie odmienią wizerunek i charakter ligi. Nic więc dziwnego, że od kilku miesięcy toczy się poważna debata nad potrzebą implementacji tego rozwiązania.
Dla kibiców najważniejszy jest aspekt sportowy i rywalizacyjny. Z pozoru wydaje się, że zmiany są trywialnie proste do analizy. Gdy weźmie się pod uwagę jednak całą panoramę franczyzy, z uwzględnieniem ekonomii i wewnętrznego marketingu, okazuje się, że dla kondycji sportowej ligi zmienia się więcej niż tylko brak relegacji i promocji. W idealnym, utopijnym świecie, znacząco wyrównuje się poziom pomiędzy drużynami. W miarę upływu czasu, środki dostępne dla organizacji mniej więcej się normalizują – dla potencjalnych sponsorów nie ma powodu, żeby inwestować w zespół, który posiada już kapitał z zewnątrz. Teoretycznie więc, każdą drużynę w lidze stać powinno być na posiadanie konkurencyjnego składu, który będzie w stanie rywalizować o triumf w rozgrywkach.
Z perspektywy zawodnika aspirującego do grania w lidze, sprawa się komplikuje. Wiele głosów popiera pomysł wprowadzenia draftu, znanego choćby z ligi NBA. W takim rozwiązaniu, pomiędzy sezonami drużyny wybierają graczy, którzy zgłaszają gotowość do uczestniczenia w rozgrywkach. Draft gwarantuje zmienny balans między zespołami, gdyż najgorsza formacja w danym sezonie zyskuje możliwość wyboru najlepszego z wchodzących do ligi zawodników. Z jednej strony, młody talent (o ile faktycznie zasługuje na miejsce na najwyższym szczeblu rozgrywek) ma gwarancję otrzymania kontraktu. Z drugiej jednak strony, uniemożliwia to grupie przyjaciół na zaistnienie jako zespół na scenie, tak jak obserwowaliśmy to choćby w przypadku Quantic Gaming (obecnie Cloud9) w Ameryce.Draft niesie też ze sobą ryzyko występowania zjawiska tzw. tankingu, obserwowanego za oceanem. Drużyna decydująca się na takie postępowanie, specjalnie przegrywa mecze w celu uzyskania korzystnej pozycji w nadchodzącym wyborze, aby podłapać wyjątkowo silnego zawodnika, który akurat przystępuje do draftu. Rezultatem tankingu może być brak atrakcyjności meczów zespołu, który i tak będzie chciał przegrać swoje gry. Przykładem z NBA może być postawa Philadelphia 76ers, którzy w sezonie 2015/2016 odnieśli porażkę w 72 meczach rozgrywek zasadniczych, wygrywając zaledwie 10. Do draftu roku 2016 przystąpili z pierwszego miejsca, ale ciężko spodziewać się, że perspektywa oglądania i kibicowania przegrywającej drużynie przyciągnie fanów do esportu.
Innym pomysłem regulacji siły zespołów, idącym w parze z franczyzami, jest tzw. salary cap. Istotą salary capu jest ustalenie limitu środków, jakie zespoły w lidze mogą przeznaczyć na kontrakty dla zawodników. Ma to na celu uniemożliwienie złożenia “superteamu” poprzez skupienie w jednym zespole najlepszych graczy regionu, czy też świata. Moim zdaniem jest to jednak pomysł wielce nietrafiony, przynajmniej w tak wczesnym stadium rozwoju esportu – obecnie różnica w płacach dla graczy występujących w tej samej lidze jest zbyt duża, żeby dało się je szybko unormalizować. Gdy sytuacja w lidze się ustabilizuje, na rynek wejdą nowi sponsorzy i każdy zespół będzie dysponował kapitałem zdolnym do wypłaty godnego wynagrodzenia, wtedy salary cap wydaje się przyzwoitym rozwiązaniem dla dobra graczy. Zawodnik zasługujący swoimi umiejętnościami na wyróżnienie, będzie miał kartę przetargową, w postaci ryzyka odejścia do innego zespołu, podczas negocjacji z pracodawcą.
Patrząc na franczyzę i okoliczne zagadnienia z czysto biznesowego punktu widzenia, ciężko dostrzec jest jakąś niekorzyść. Marketingowo i społecznie, ogół zmian wydaje się być strzałem w dziesiątkę. Zarządowi organizacji, czy też właścicielowi niezależnego zespołu, dużo łatwiej zdecydować się będzie na zainwestowanie w szeroko zakrojoną akcję promocyjną. Takie przedsięwzięcie, poprzez większy wkład w formę, może być lepiej przyswajalne dla społeczeństwa. Większa rozpoznawalność skutkować będzie znacznie celniejszym i efektywniejszym kreowaniu marki zespołu. Poprzez utworzenie wyróżniającego się produktu, kibicom zdecydowanie łatwiej będzie wytworzyć więzi z drużyną. W połączeniu z planami relokacji zespołów do poszczególnych państw/miast/stanów, wywoła to chęć przynależności do lokalnej społeczności kibicowskiej – a potrzeba integracji z osobami o podobnych upodobaniach jest dla człowieka jedną z najważniejszych.Finansowo z kolei, posiadając zapewnienie występowania w najlepszej lidze regionu przez dłuższy czas, drużyna stać będzie na dużo lepszej niż obecnie pozycji podczas negocjacji z potencjalnymi sponsorami. W dzisiejszej sytuacji istnieje spora rozbieżność między wielkością rynku na różnych szczeblach rozgrywek. Ryzyko wypadnięcia, przykładowo z League Championship Series, oznacza dla inwestującej firmy pożegnanie się z jakimikolwiek korzyściami na polu wizerunkowo-marketingowym, a sponsoring zamienia się w pompowanie środków w bardzo niepewną inwestycję. Wprowadzenie systemu franczyzowego eliminuje ten aspekt i może być dla potencjalnych inwestorów dodatkowym bodźcem do wejścia na rynek.
Argumenty stawiane przeciwko franczyzie dotyczą przede wszystkim poziomu prezentowanej przez drużyny gry. Wielu komentatorów i obserwatorów obawia się, że brak natychmiastowej kary w postaci relegacji z ligi obniży jakość przygotowań czynionych przed meczami przez zespoły. Istnieje również możliwość, iż gracze (choć raczej nie ci, którzy występują w Korei) stracą motywację do samorozwoju i wznoszenia się na wyżyny swoich możliwości, gdyż pula graczy, z którymi będą się mierzyć, stanie się ograniczona. Moim zdaniem jest to jednak bardzo prymitywny sposób myślenia. Owszem, zlikwidowana zostanie opcja awansu całego nowego zespołu do ligi, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby wymienić leniwego zawodnika, jeśli działa on na niekorzyść drużyny – tym bardziej, że w skali długoterminowej będzie on znacznym obciążeniem dla organizacji.
Nowe światło do dyskusji zdaje się wprowadzać decyzja chińskiego oddziału Riot Games o implementacji systemu franczyzowego w państwowej lidze. Od przyszłego, letniego splitu żadna z drużyn występujących w lidze LPL nie zostanie z niej zrelegowana. Jednocześnie będzie to ostatni dzwonek dla zespołów z tamtejszego odpowiednika Challenger Series na awans do rozgrywek najwyższego szczebla. Na wiosnę 2018 roku jest bowiem zaplanowane sfinalizowanie listy 14 (obecnie w LPL gra 12 drużyn) franczyz, które stanowić będą skład ligi na najbliższe lata. Od przyszłorocznego splitu zacznie się również regionalna relokacja zespołów, które w tej chwili wybierają “swoje” miasto, w którym rozgrywać będą połowę meczy w sezonie.W pierwszym zdaniu poprzedniego akapitu nieprzypadkowo napisałem jednak “zdaje się”. Pozornie wydawać by się mogło, że decyzja Riot Games kompletnie odmienia realia ligi i esportu w Państwie Środka, lecz po głębszym zastanowieniu się, nietrudno jest dojść do wniosku, że tak naprawdę zmienia się tylko lokalizacja, w jakiej rozgrywane będą mecze. Chiny są wyjątkowym regionem, w którym od samego początku istnienia, esport rządzony jest przez niesamowicie możnych i wpływowych biznesmenów. Skutkiem tego jest gigantyczna korupcja panująca w praktycznie każdym ciele organizacyjnym w państwie. Relegacja z LPL niewiele dotąd zmieniała – w lidze występowały cały czas te same zespoły, kierowane najczęściej przez synów najbogatszych Chińczyków. Gdy na wiosnę 2014 roku drużynie StarHorn Royal Club powinęła się noga, właściciel organizacji wykupił jedną z drużyn, która awansowała akurat do LPL, a następnie zmienił jej nazwę i wymienił cały skład na graczy, którzy dopiero co zostali zrelegowani w barwach Royal Club. Powyższy przykład jest jednym z wielu, jakie można przytoczyć przy okazji debaty nad uczciwością chińskiej ligi, ale to temat na osobny artykuł. Z tego też powodu, nie wydaje mi się, żeby LPL był doskonałym źródłem informacji na temat skutków implementacji systemu franczyzowego – to posunięcie jest tak naprawdę formalizacją niepisanych zasad, obowiązujących obecnie.
Jaka przyszłość czeka ligi esportowe? Czy inni organizatorzy pójdą w ślady chińskiego Riot Games, czy nie będą chcieli wprowadzać zmian? Moim zdaniem przejście na franczyzowy model ligi jest słusznym posunięciem. Esport jest nadal dziedziną bardzo młodą – o ile takie ligi jak LCS czy koreańskie LCK przynoszą wiele rozgłosu, tak zawody niższego szczebla umykają praktycznie niezauważone. Ryzyko inwestycji przynoszącej, w przypadku relegacji, straty odstrasza póki co firmy od rynku. Wprowadzenie franczyz przyciągnie nowych sponsorów, którzy wpompują w esport dodatkowe środki, co pozwoli na szybszy wzrost i rozwój rynku. Właściciel LGD Gaming występującego w LPL powiedział podczas streamu jednego ze swoich zawodników, że system franczyzowy miał zostać zaimplementowany we wszystkich regionalnych rozgrywkach League of Legends w tym samym momencie. Z kolei koreańska KeSPA zapowiedziała, że w najbliższym czasie nie planuje zmieniać zasad obowiązujących w LCK. Jak się rozwinie ta sytuacja? Wszystko wskazuje na to, że przyszłość maluje nam się w barwach franczyzy.